Piekło, piekło, nie przestało
2007-04-23 09:53:18Zmiana tematyki i sposobu obrazowania w tym przypadku cieszy. Przyznać muszę, w dużym skrócie, że nie jestem hurra - entuzjastą próz Kuczoka. Ta literatura mnie ziębi. Nie przeraża, lecz ziębi właśnie. Odtrąca. Nie przez wzgląd na poruszaną tematykę, jakąś kontrowersję. Maniera tego pisarstwa jest zbyt wypiększona, ufryzowana w ciągu godzin spędzonych przed lustrem, w toaletce – patrz zbiór opowiadań „Widmokrąg”. Choć fragmenty okazują miejscami przybrudzone, są to nieczystości pieczołowicie wygładzone. Trzeba oddać pewną sprawiedliwość pisarzowi, który w materii wygładzania posiada niebagatelny talent. Poza tym, choć pasja autora uwypukla się często, jej głos tłumi się, zakrzywia, pokaszlując głucho. To rezultat zastosowanego typu prowadzenia narracji, słynącego z potoczystych sentencji, stylizacji, zaokrąglanych myśli, które koniecznie chcą być lotne. Uczesane grzebykiem. Ponadto ambicje tworzenia metafor typu ziemia - powietrze, przysadzista symbolika z głębokimi śladami szlifu. Już „Gnój” zawierał w sobie te naleciałości, niby zakleszczające się swym zaangażowaniem, co prawda burzliwe, lecz nie plujące krwią. Owinięte sztywną pasmanterią.
„To piekielne kino” intryguje w dwójnasób, ponieważ : a) patrz akapit wyżej; b) kręgosłup tematyczny tej książki jest żywcem wyjęty z diabła. Nie stawiam tu tezy o satanizmie Kuczoka, nie podpalajmy jeszcze stosów. Boże broń! Wykładam krąg zainteresowań krytyka, którego trapią pozycje wyklęte z annałów kinematografii, widłami Belzebubów naznaczone, usmolone ździebko niczym bok Kmicica. Kuczok korzysta z możliwości jaką umożliwił mu literacki sukces i poklask, który towarzyszył jego powieściom, czy zbiorom opowiadań. Z poklasku czerpie swobodę twórczą, samodzielnie decyduje o treściach, doborze tytułów filmowych. Trzeba przyznać, że jest konsekwentny w drodze, którą sobie obiera, a którą wytyczają pozycje nie tylko szokujące, obrazoburcze, bulwersujące. Znajdujemy w „Tym piekielnym kinie” także pogłębioną psychologicznie penetrację obrazów, które odszukać możemy w encyklopedii kina w okolicach hasła „nurt moralnego niepokoju”, a także sytuującą się gdzieś w oddali społeczną, zaangażowaną czy interwencyjną twarz Dziesiątej Muzy. Ale konkrety, konkrety – przejdźmy wreszcie do tytułów!
Po zgrabnym wstępie, w którym dowiadujemy się, że „piekło jest szczelne”, odnajdujemy motto zaczerpnięte z przedśmiertnych słów Pier Paolo Pasoliniego : „Artyści mają tworzyć, krytycy bronić, a wszyscy demokraci w zgodnej walce popierać dzieła wywrotowe, które byłyby nie do przyjęcia nawet przez najbardziej liberalną władzę”. Pasolini będzie odtąd nieustającym patronem „Tego piekielnego kina”, a właściwie spuścizna po jego „wywrotowej” działalności reżyserskiej. Kto widział „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, będzie rozumiał o czym mowa. Dla tych, którzy nie wiedzą i dotychczas tej przyjemności nie zaznali, można z miejsca wymienić smaczki, których można się spodziewać w ekranizacji dzieła Markiza de Sade. Wymieniam je z zastrzeżeniem, że należy posiadać specyficznie ukształtowane estetyczne podniebienie, które oswoi się z przekrojem przez większość istniejących zboczeń, perwersji, wyuzdań, przetrzyma scenę konsumpcji ekskrementów, bukiet kloacznych orgii. Wymieniać mógłbym długo, warto jednak zaznaczyć talent krytyczny Kuczoka, który z otwartością spostrzega „dojmujący brak e r o t y z m u” w filmie posądzanym o ciężką pornografię, nacisk kładąc także na kontrapunktowość obrazu i muzyki, które dopełniają całości. Ogólnie autor „Tego piekielnego kina” preferuje pogłębione interpretacje, tworzy syntezy o charakterze całościowym, porównuje, docieka, wierci. Rzut gałki ocznej wystarczy by przeczuć specyfikę krytyki filmowej Kuczoka, który kontrowersji i skandali nie unika, używa wszelkich napięć jako odskoczni. Frapują go dzieła wyklęte – okryte ciemną sławą „Nieodwracalne” Gaspara Noé, „Upały” Ulricha Seidla. Pisarz – krytyk wnioskuje, że „Pasolini i jego młodsi spadkobiercy zrobili filmy nie dla widza, nie do obejrzenia (lub do obejrzenia z najwyższym wysiłkiem, jeśli się przyjmie warunek, że będzie to wysiłek połączony z dużą przykrością). O paradoksie – filmy wielkie i ważne, z których wypada wyjść przed czasem”. Kuczok oczywiście czuje się zobligowany do tego, by przed końcem nie wychodzić.
Co znajdujemy dalej? Pornografię, ma się rozumieć. Kuczok zdziera z siebie uprzedzenia, umieszcza myśl absolutnie na czasie – wszak porno „jest p o p r a w n e politycznie, idealnie demokratyczne, nie dyskryminuje analfabetów”. Trafnie zauważa wkład w rozwój kina spuścizny wszetecznika wszechczasów - Markiza de Sade, którego „złote zgłoski” możemy dziś znaleźć w dziełach Larsa von Triera, Michaela Winterbottoma. Zwraca uwagę na parzący dziś problem cielesności w kinie, stawiając pytania o granice pornografii, gdzie już – a gdzie jeszcze nie – się rozpościera. Stąpając dalej po „Tym piekielnym kinie” napotkamy tematykę ostateczną, śmierć na ekranie, lód się załamuje, a my wpadamy w przeszywająco zimną sferę ciała płynnego. Kuczok oswaja się (i nas, odbiorców) z krańcowością, poszukuje filmów rozstrzygających kwestie kluczowe. Posiada nadwrażliwy słuch, obraz traktując na równi i nierozerwalnie z warstwą muzyczną. Podobnie nierozerwalna wobec kina jest ciągła obecność Złego, a z kinematografii szatani urządzili sobie piekielny rezerwuar i beztrosko się w nim pluskają, puszczając czasem w kierunku widza swe diabelskie oko.
Kuczok znakomicie interpretuje także kanon Zanussiego, Greenawaya, Haneke, Żuławskiego, na swym sprawnym warsztacie testuje twórców i tworzywa pierwszej wody. W powiększeniu, poprzez lupę bada ich strukturę. Jako krytyk posiada przekonanie o pewności stawianych tez, co najważniejsze, udowadniając je, podpiera się niemałą wiedzą w temacie. Czuć, że oglądanie to dla niego jedna z kilku podstawowych czynności życiowych. Na końcu „Tego piekielnego kina” kryje się ciekawostka, czyli kulisy powstawania „Pręg”, pod charakternym dla stylu pisarza tytułem – „Wyimki z dziennika zwątpień”. Nie przeszkadza to jednak uznać zbiór tych krytycznych form za udany, pożyteczny w połączeniu z przyjemnym melanż. Nie przeszkadza także sama stylistyka, już tak nie natrętna, współbrzmiąca z rytmem książki, którą się połyka. I odczuwa się nasycenie, którego brak przeszkadzał tak mocno w lekturze samej prozy.