"Paw królowej" króluje
2006-11-15 11:42:211 października Anno Domini 2006, dnia, którego wybrano laureata literackiej nagrody Nike, Dorota Masłowska była na ustach większości krytyków i czytelników polskiej literatury. Co mówiły te usta?
Były to słowa głębokiego, autentycznego zachwytu, patetycznych komplementów bądź gorzkiego rozczarowania. Dlaczego zachwytu i dlaczego rozczarowania z drugiej strony? Bo, parafrazując przedstawiciela jury przyznającego skrzydlatą statuetkę, „Paw królowej" to dzieło kapitalne, poemat młodej neolingwistki, mówiący o świecie zagrożonym tanią popkulturą; o uproszczeniach, jakie tkwią w tej kulturze i jej języku; o mechanizmach, którym ulegamy, stając się nic nieznaczącym trybikiem wśród gigantów, wreszcie - o samej „warszawce" i bezdusznej Warszawie. Jej, ile ta ksiązka wnosi świeżości, cóż za cudny eksperyment, co za genialna forma, co za język; tam niczego nie brakuje, wszystko jest na swoim miejscu, kto jest wyczulony na piękno, odnajdzie je w „Paiwu...", słowem - „panowie, kapelusze z głów" - krzyczeli podnieceni talentem Masłowskiej krytycy. Przewodniczący wspomnianego jury - Henryk Bereza - zestawił nawet dzieło Masłowskiej z „Dwukropkiem" Wisławy Szymborskiej, dodając, że obie książki są porównywalne pod względem artystycznym; że są w swoim rodzaju doskonałe, sama zaś laureatka udowodniła, że jest dojrzałą, wybitną pisarką, a jej nowe dzieło przewyższyło wcześniejszą (także doskonałą) powieść. Ogólnie - wielki świat, który jest tak ośmieszony w „Pawiu", zabiega o Masłowską.
Z drugiej zaś strony - literaturoznawcy i pisarze biją się w pierś i krzyczą pełne bolesnego rozczarowania „dlaczego?", bo ich zdaniem „Paw..." to - „paw literacki"; całkowite dno, nic poza tym, co liche, błahe, beznadziejne; ksiązka bez pomysłu, bez przemyślanej fabuły, opierająca się na najprostszym rodzaju kiczu i tandety. Fakt - niektórzy dodają, że jest tam parę trafnych uwag i językowych form, ale poza tym, piosenka Masłowskiej to nieudany eksperyment, który nawet nie uwypukla tego, niby najlepszego, tworzywa młodej (dodajmy za krytykami „genialnej") pisarki - stylu i języka, który parodiuje naszą mowę - świętą polszczyznę i gatunki mowy. Jak tłumaczył cytowany już Bereza - „W "Pawiu królowej" autorka daje dowody wirtuozerii, że w języku wolno jej już właściwie wszystko." Pytanie, czy oby nie za dużo?
Tak czy inaczej, Masłowska pokusiła się o autoironię i autotematyzm - pisze o sobie i swojej książce tak, jakby chciała bronić się przed potencjalnymi zarzutami ze strony krytyki, które zresztą nie są bezpodstawne.
Pamiętacie, jakie kontrowersje wywołało w roku 2004 przyznanie nagrody austriackiej pisarce, głośnej feministce Jelfride Jelinek? Wtedy wrzało także w środowisku Szwedzkiej Akademii, tak, że jeden z członków Akademii - Kunt Ahnlund odszedł z tego grona i dodał, że nagroda dla Jelinek zabiła literackiego Nobla. Niektórzy twierdzą, że przyznanie nagrody Masłowskiej zabiło właśnie naszą rodzimą Nike.
Ogólnie spór krytyków za, jak i tych przeciwko, przyjmuje całkiem interesujące ramy. Ta polemika sama w sobie wydaje się ciekawsza od samego „Pawia królowej". Bo książka ta podzieliła wszystkich, mówiąc bez grubej przesady. Czytałam kolejne jej recenzje i z zaciekawieniem śledziłam polemikę, w którą wciągane są w konkretne osoby, wychodzą na jaw osobiste niekiedy problemy i zatargi oraz tryby świata wydawniczego. Czytelnicy także pozostają podzieleni - wierni hołdownicy talentu Masłowskiej, ci, którzy widzą w niej apostoła prawdy, kontra czytelnicy zgorszeni, zniesmaczeni takim pisaniem, takim stylem i językiem - czytelnicy szukający w sztuce czegoś zupełnie innego.
Na marginesie dodam jeszcze, że nagroda Nike jest, według członków jury, nie tyle nagrodą za najlepszą książkę roku, co po prostu wyborem spośród najlepszych książek. Nie można (i słusznie) powiedzieć, że „Paw..." jest lepszy od tomiku Szymborskiej lub powieści Eustachego Rylskiego, Michała Witkowskiego czy też innych dzieł startujących w boju o trofeum. To także subiektywny wybór tego, czego od literatury oczekujemy. To pozwoli nam, mam nadzieję, zabrać swoje stanowisko w tej niepozbawionej ostrych słów polemice za i przeciw poematowi Masłowskiej.
To ksiązka wymagająca cierpliwości i innego nastawienia do sztuki; dla niektórych to inteligentna, finezyjna zabawa przekraczającą ramy tradycyjnej literatury. Mi się ta zabawa nie spodobała, nie obwiniam się też wcale, że nie czuję tej „doskonałości", o której piszą zawodowi krytycy (ci za). Uproszczeniem byłoby jednak opisać tą książkę, jako płytkie, bezwartościowe bagienko. Bo bez wątpienia, moim zdaniem oczywiście, nie można odmówić jej pewnej aktualności, wyjątkowości, oryginalności (co w dobie współczesnej literatury też jest w cenie, bo cóż można jeszcze wykombinować przy pomocy pióra), przełamania barier językowych i tematycznych. Ale nie każdy (i chyba słusznie) powie o tym utworze - książka wybitna (czy nawet dobra). Krytycy za Mc Doris twierdzą - to język nasz, naszych czasów; musiał być ktoś, kto go wydobędzie na światło dzienne i tak genialnie sparodiuje. Ale słusznie chyba jeden z czytelników powiedział, że oto elity literackie (m.in. szanowne jury) mówią, że to nasz współczesny język, nasza lingwistyczna rzeczywistość, nasza wspólnota kulturowa, choć tak naprawdę, oni nie mają o nich pojęcia. Słyszałam też liczne opinie mówiące o tym, że to chyba nie tak wygląda nasza mowa i nasza kultura (szeroko pojęta). Wielu użytkowników tego współczesnego języka wcale do słownictwa Masłowskiej się nie przyznaje. Może i dobrze...
Emma Bovary