Szczęście i nieszczęście w amerykańskim wydaniu
2010-12-06 09:00:41„Jest to opowieść, która poruszy każdego, kto kiedykolwiek obudził się rano z nieodpartym pragnieniem zmian” – takim wnioskiem na obwolucie wydawca kusi czytelnika, by sięgnął po książkę Elizabeth Gilbert zatytułowaną „Jedz, módl się, kochaj”. Polaków, naród umęczony i średnio zadowolony z życia, słowa takie przyciągają nadzieją, że być może książka ta posiada moc rozjaśnienia ich szarego życia. Waszego – być może. Mojego – na pewno nie. Choć na to liczyłam.
„Jedz, módl się, kochaj” Elizabeth Gilbert opowiada prawdziwą historię samej autorki, która po wielu życiowych rozczarowaniach postanawia odmienić swoją marną egzystencję. Wyrusza więc w roczną podróż, podczas której odwiedza Italię, Indie oraz Indonezję, by tam odnaleźć siebie, sens życia i szczęście. Brzmi wspaniale, prawda? Bo któż z nas nie marzył choć raz, by spakować walizkę i ruszyć w tak ekscytującą wyprawę?
Zanim wzięłam do rąk tę powieść, sądziłam, że stanie się ona moim drogowskazem, bodźcem do działania, pokaże, jak oderwać się od szarości i monotonii dnia codziennego, nieambitnej i mało płatnej pracy, samotności. Liczyłam na kopa w stylu: „Wstań! Możesz wszystko zacząć od zera!” No i się rozczarowałam. Bardzo. Bo jak się okazało, problemy bohaterki powieści są dużo poważniejsze niż moje – ma cudownego męża, którego, jak stwierdza, jednak nie kocha, dobrą i ciekawą pracę, piękny dom, dużo podróżuje. Cóż – można w takiej sytuacji odczuwać pustkę. Zgadzam się. Coś za coś. Bohaterka postanawia się więc rozwieźć, co kosztuje ją sporo zdrowia i pieniędzy. W psychicznej ruinie doznaje więc olśnienia i postanawia wyruszyć w ową zbawienną dla duszy i umysłu podróż, która jest tematem powieści. I tu drodzy Państwo, rodzi się pytanie – skąd bierze na nią pieniądze? Ja niestety w swej skarbonce nie mam wystarczającej kwoty, a też nieraz budzę się z myślą, że wolałabym być gdzieś indziej. Otóż nasza bohaterka dostała niemałą sumę od swego wydawcy z odgórnym zamówieniem na napisanie powieści o owym „poszukiwaniu siebie”. Cóż więc czynić moi Drodzy? Jeśli ktoś nie jest wziętą amerykańską pisarką i dziennikarką może pomarzyć o odmianie swego życia w słonecznej Italii.
Książka Elizabeth Gilbert, która stała się światowym bestsellerem i materiałem na scenariusz filmowy, rozczarowuje w swej warstwie ideowej. Poszukiwanie siebie, dążenie do szczęścia – to piękne hasła, jednak nie w ustach osoby, która jest w tym nieszczera. Historia wielkiej podróży do wnętrza siebie, za pośrednictwem włoskiej kuchni, medytacji i romansu z Brazylijczykiem, w powieści tej bardziej przypomina kaprys znudzonej trzydziestolatki, niż prawdziwą potrzebę człowieka zagubionego. Historia Elizabeth Taylor nie trafia do mnie, nie wzrusza, a co najgorsze – nie motywuje rano do wstawania z łóżka, na co bardzo liczyłam rozpoczynając lekturę.
Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym nie nagrodziła autorki brawami za sposób narracji i kreację bohaterów. Gilbert prowadzi czytelnika przez ponad 400 stron w sposób lekki i zabawny. Postacie, które spotyka bohaterka na swej drodze są nakreślone niezwykle barwie i z wielką sympatią – aż chciałoby się z nimi wypić filiżankę herbaty. Lekkość, płynność, nutka humoru – to niezaprzeczalne walory tej pozycji.
Gdyby reklamowana była w Polsce bez tego całego patosu i etykietki „książki – drogowskazu”, wówczas z pewnością odebrałabym ją jako ciekawą lekturę na jesienny wieczór - niewymagającą, niezobowiązującą. Stało się niestety inaczej, gdyż pani Gilbert chciała aspirować do miana męczennika narodów, któremu udało się wyjść z otchłani tragedii. Czy jednak tak wyglądają rzeczywiste tragedie i czy ludzie mogą sobie pozwolić, by w taki sposób z nimi walczyć? Kwestii tej, jak się okazuje, nie można ocenić obiektywnie. Każdy orze jak może.
1 października do polskich kin weszła ekranizacja książki w reżyserii Ryana Murphy'ego.
Elizabeth Gilbert, „Jedz, módl się, kochaj”, (tłumacz. Marta Jabłońska-Majchrzak), Wydawnictwo Rebis, premiera listopada 2007
Dominika Dynia
(dominika.dynia@dlastudenta.pl)