Bitwa o Atlantyk
2007-02-14 09:34:19Bo czasem można zajrzeć do literatury, którą standardowe podziały nie klasyfikują jako piękną, czyż nie? Czyli tak. Skutkiem tego można rzucić okiem na przykład na "Bitwę o Atlantyk" Bernarda Irelanda. Czemu? A czemu nie!
Wszystko ładnie, pięknie. Książka historyczna. O II Wojnie Światowej. A dokładnie o walkach na morzach i oceanach, z naciskiem na Atlantyk. Alianci versus faszystowskie Niemcy. Zakończenie wszyscy znamy, wygrali ci dobrzy. W przeciwieństwie do tych złych. Dalej ładnie, dalej pięknie. Śliczna okładka nawet, taka twarda i w ogóle. A w środku? Dużo cyfr, jeszcze więcej nazw, troszkę dat. Przecież pisałem, że to książka historyczna! Czego tu chcieć więcej? No właśnie jednak czegoś.
Ireland postawił sobie za zadanie przedstawić morskie perypetie (w tym klasycznym znaczeniu) wojny ostatniej, światowej w świetle nowym i wcześniej nieanalizowanym. Założenie szczytne. Na dodatek miał ambicje zahaczyć o pewne aspekty niecałkowicie marynistyczne. Pragnął rozpisać się o niuansach polityki aliantów, o wielu niezgodach, które panoszyły się na linii USA - Wielka Brytania. Jako Brytyjczyk pragnął otrzepać z kurzu pomniki, które odgórnie się tamtym wydarzeniom wystawiało i zinterpretować je na nowo. Chciał dostatecznie głośno ogłosić światu prawd kilka nowych. Że to wszystko wyglądało jednak inaczej. Celowo nie wchodzę tu szczegóły - byłaby to sterta nazw fachowych (o jakże brakuje podstawowego chociaż słownika terminologii marynarskiej!), potyczek wyszczególnionych z dokładnością co do godziny, imion i nazwisk, które zatrą się w ciżbie nagromadzonej przez badacza. Oceniać tegoż też raczej nie można - w końcu z faktami trudno wdawać się w dyskusje. Co dopiero w pyskówki. Cały tekst jest bardzo spójny, fachowo zorganizowany. W końcu założenia były szczytne i ambitne. A jednak... Na założeniach się skończyło. Bitwa o Atlantyk jako zbiór informacji statystycznych zdaje egzamin na szóstkę z plusem. I nie czepiałbym się kompletnie o nic, gdyby nie te piękne hasła wyeksponowane bardzo mocno już od pierwszych stron. Ireland wciąż o tym wspomina, wciąż pisze, że zaraz zacznie o tym pisać. Tekst obok tekstu. Niestety - do meritum dojść nam nie dane już do końca. Żadnego nowego światła, a jeżeli już to blask lichy z kaganka wyświechtanego jeno nam serwują. Nie da się znaleźć nowych aspektów tej gigantycznej w swych rozmiarach morskiej operacji. Miało być trochę socjologicznie, kulturoznawczo może nawet. A jest historycznie, cały czas, bez przerwy jednej chociażby. To tylko spis konkrecików, data - kto kogo - liczba. Więc powtórzę się - po co ta otoczka? Że na nowo, że inaczej, że odświeżająco? Ireland chcący stworzyć książkę przystępną dla laików, na wpół zbeletryzowaną, daje ścisłą analizę. Nie widziałbym w tym nic złego, ale nakarmiony sloganami, obietnicami złapałem się na pajęczynkę rynku. Bo trudno dziś tego nie zrobić. I wiszę wciąż, czekając na swego pajączka i tylko smutnym okiem spoglądam spode łba. I wisieć będę nadal. Wiem za to, że korweta Loosesstrife staranowała i zatopiła U - 192, a Vidette przy użyciu Hedgehoga zatopiła U - 531. Inny niszczyciel, Orbi z 3. Grupy Wsparcia, staranował i zatopił U - 125. I wiem takie rzeczy przez 333 strony.
Mariusz Skrzypek
(mariusz.skrzypek@dlastudenta.pl)
Recenzja sporządzona dzięki uprzejmości wydawnictwa REBIS